Przez tę całą epidemię i uziemienie w domu, na wieś pojechaliśmy dopiero w połowie maja. Tam przecież niczego nie ma: ani domu, ani nawet wiaty, pod którą można by się schronić.
Mówiłam jesienią: “To trzeba wyrównać i zasiać trawę!“.
A gdzie tam… Co ja się niby znam… No to mamy…
Na dodatek z wymarzonego sadu Pitera została tylko mirabelka i szczątki jednej jabłonki. Resztę zeżarły sarny.
Człowiek bywa czasem wystawiony na takie próby, że… Na przykład “rekreacyjna” wycieczka samochodowa… Albo wyjazd ze skręconą nogą na działkę, o którą przecież wcale nie trzeba było jesienią zadbać.
Tak, szukałam wzrokiem odpowiedniego miejsca do zakopania mężowskich zwłok.
Nie, nie zdążyłam przejść do czynów, bo mąż rzucił się do wyrywania chwastów, wkopywania przywiezionych dereni oraz łapania sąsiada z kosiarką. Znaczy: traktorkiem.
Egzekucja została odroczona, ale problem z zachwaszczonym polem pozostał nierozwiązany. Ja nadal twierdzę (za moim Teściem), że to trzeba oczyścić i obsiać trawą. Mój mąż uważa, że histeryzuję, bo przecież step by step jakoś to uporządkujemy.

To odrośnie.
Zapewne JUŻ odrosło…
© 2020, Jo.. All rights reserved.
Wydaje mi się, że najlepiej byłoby zaorać, zabronować, obsiać trawą. Ale to jest moje skromne zdanie i nie chcę nikomu wchodzić w paradę.
Aha.